sobota, 22 grudnia 2012

Diabeł tkwi w klockach Lego

Czasem zdarza się, że za pośrednictwem Xbox Live, ściągam sobie dema różnych gier które minie ciekawią. Zazwyczaj nie gram w nie od razu ponieważ mam coś aktualnie na tapecie. Nie wiem co się stało kilkanaście dni temu, że mimo iż aktualnie byłem pochłonięty przez Dark Souls sięgnąłem po demo Devil May Cry a zaraz po tym po Władce Pierścieni w wersji Lego. Czy to dlatego, że Dark Souls czasem mnie śmiertelnie przeraża opcją mogącej mnie spotkać w każdym momencie gry niechybnej śmierci? Czy dlatego, że po naprawdę długiej rozgrywce, pełniej niezrozumiałych dla mnie sukcesów, przez swój głupi błąd i nieuwagę spadłem wiele, wiele metrów w dół tracąc wszystko... Nie wiem, do dziś nie mogę sobie na to pytanie odpowiedzieć...

Co by nie było tego przyczyną w końcu przyszło mi sprawdzić czy Diabeł może płakać, chociaż troszkę. Jako fan Capcomu (poprzez Resident Evil), zawsze chciałem zagrać w Devil May Cry. Niestety nie byłem/ nie jestem szczęśliwym posiadaczem playstation 2 więc musiałem obejść się smakiem. Gdy wyszło na jaw, że pojawi się na xbox'a wersja HD wszystkich trzech części pomyślałem, że jednak może się uda. Ponownie klapa - okazało się, że nie jest to najlepszy port. Sięgam więc po demo nowego Diabła, mającego na nowo wykreować serię i... leżę i kwiczę. Ponownie nie wiem, czy to za sprawą gry w piekielne Dark Souls, ale ta mała próbka mnie powaliła.
Przede wszystkim - płynność. Niby z xbox'a nic już nie wyciągniemy a Wiedźmin 2 najpiękniejszą grą jest, lecz Diabełek ze swoim wyglądem i prezentowanym światem, który czego by się nie robiło zachowuje jedno - płynność, po prostu mnie zmiażdżył. Cięcie i siekanie demonów dawno nie dawało mi takiej przyjemności. Wszystko to okraszone (przynajmniej w dwóch lokacjach z próbki) świetną ścieżką dźwiękową, która również mnie powaliła. Pomyślałem - WOW! To jest to! Idealna mikstura dająca dużo frajdy. Mam nadzieje tylko, że fabuła nie załatwi tej gry na amen. Gry, która ze swoim bohaterem, wyglądem, muzyką, klimatem jest kapitalną odpowiedzią na potrzeby współczesnego gracza (nie jestem w stanie wytłumaczyć o co dokładnie mi chodzi w tym zdaniu, ale muszę je napisać, więc ktokolwiek to czyta - proszę, wybacz mi). 

Próbka nowego Devil May Cry podobała mi się tak bardzo, że mógłbym w nią grać i grać. Aby nie popaść w limbo sięgnąłem po Władce Pierścieniu w wersji Lego. Ponownie, ponownie nie wiem czy to euforia wywołana diabełkiem, czy za długim przebywaniem w Lordran, ale również zostałem powalony. Na pewno wynika to z tego, że kocham tę powieść i ten film. Powiedzmy sobie szczerze - czy może być coś lepszego od gry w której mamy połączenie Władcy Pierścieni z klockami Lego? It blows my mind! Oryginalne głosy  i kwestie postaci, wszystko dokładnie jak w  filmie (tylko, że z klocków), z dodatkowymi humorzastymi stawkami. Super! Sprawia, że to połączenie Lego z kolejnym uniwersum nie jest takie bezosobowe i bezpłciowe jak poprzednie efekty takiej mieszanki. Na zakończenie chciałbym wspomnieć o innowacyjnym dla mnie sposobie dzielenia ekranu w kooperacji. Z jednej strony nie jest to coś niesamowitego, z drugiej znacząco usprawnia rozgrywkę z drugim graczem. 

Dla tych co mają taką możliwość, naprawdę polecam sprawdzenie sobie obu tych gier przez demo. Diabeł tkwi w klockach Lego!

czwartek, 13 grudnia 2012

Pozostała satysfakcja...


Przyglądając się ostatnio z pewną dozą nostalgii i zazdrości jak K. rozprawia się z szalonymi mieszkańcami pewnej wioski w RE4, zrozumiałem, że w najnowszej odsłonie naprawdę brakuję mi paru rzeczy. Może są to nieznaczące szczegóły, ale wciąż doskwierają.

Na początku chcę zaznaczyć i powtórzyć, że mechanika gry z RE6 jeśli chodzi o mobilność i możliwości postaci jest moim zdaniem jak dotychczas najlepsza ze wszystkich części gdzie mamy widok z za bohatera. Patrząc na czwartą odsłonę nie raz mimowolnie zaciskały mi się ręce aby wykonać szybki strzał (dopiero teraz widzę jak cholernie jest przydatny) lub aby paroma ciosami wręcz położyć przeciwników. Nie wspominam już o możliwości sprintu, wślizgu, płynnego omijania przeszkód itd. itp.

Skoro wszystko jest takie wspaniałe to co w takim razie mnie boli? Nie jestem pewny czy najlepszym pomysłem było wprowadzenie systemu umiejętności. Prawda jest taka, że mamy ich w cholerę a wystarczy dobrze rozwinąć, ze trzy i nie ma się co już tym zajmować. Dodanie w czwórce handlarzy i złota było dla mnie pewnym zaskoczeniem i nie wiedziałem co o tym sądzić (przecież to ma być survival horror!), lecz z czasem zrozumiałem jak genialne było to posunięcie. W obecnym Residencie (ale rym...) nie możemy wybrać z jakiej broni danego rodzaju chcemy korzystać, ani jakie mniej lub bardziej egzotyczne chcemy dodać do naszego arsenału. Jest on określony z góry. Ja rozumiem, że w zamian mam cztery kampanie, siedmiu grywalnych bohaterów (każdy z trochę innym zestawem dostępnych broni) itd. Aczkolwiek brakuje mi komponowania i modyfikowania własnego arsenału. Odkrywania jak i po co dana broń czy rzecz jest przydatna. To tak jakby pewien element nagrody jaki istniał w grze został właśnie wycofany. Niestety przy obecnym systemie umiejętności nie do końca czuję, że coś osiągnąłem, że coś się zmieniło. 

Do tego bardzo doskwiera mi brak dodatkowych strojów po przejściu gry. Jakoś zawsze również i to było w pewnym sensie nagrodą, oznaką, że coś się osiągnęło, zmianą odzienia głównego bohatera, zachętą aby przejść grę raz jeszcze. Tutaj też rozumiem, że mam tych bohaterów siedmiu i że u prawie każdego w połowie scenariusza strój się zmienia, mam dodatkowe (trochę wykręcone) stroje w Najemnikach, ale jednak to nie jest to...  Mogę przejść grę na najwyższym poziomie trudności i co z tego mam? Żadnych nowych strojów, broni, czegokolwiek co mogłoby zmienić/umilić kolejną rozgrywkę i do niej zachęcić, pozostała mi tylko satysfakcja, a szkoda... Oczywiście wszystko wynika zapewne z oszałamiającej ilości protagonistów, ale czy choćby dodanie odzienia z Najemników jest takim problemem? Możliwość wyboru broni także? No cóż, pozostało przejść nowego Residenta na najwyższym poziomie z całym dotychczasowym arsenałem i cieszyć się ze zdziwienia przeciwnika rozpadającego się pod naporem siły ognia, choćby w początkowych rozdziałach...

P. S. nadal uważam, że Resident Evil 6 jest grą dobrą, a nawet bardzo.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Dark Souls


Po weekendzie spędzonym z Dark Souls, mogę stwierdzić przede wszystkim jedno - ta gra nie wybacza. Dodatkowo pojęcie litości i miłosierdzia jest jej obce. Gdy pierwszy raz ją ujrzałem jakoś mnie nie powaliła - taka sobie gra ze specyficznym designem. A tu BUM, gdy tylko bardziej się jej przyjrzałem to odezwało się we mnie pragnienie aby jak najszybciej znaleźć się w surowej krainie Lordran, podjąć wyzwanie. Moje życzenie się spełniło, przez co błąkam się teraz po tej zapomnianej przez bogów ziemi i ... świetnie się bawię! Czuć stary klimat survival horrorów wymieszany z prawdziwymi RPG'ami, gdzie każda twoja decyzja dzieje się tu i teraz, a jeśli w przeszłości dokonało się błędnego osądu to nie pozostało nam nic innego jak teraz za to cierpieć. Cudownie!

wtorek, 27 listopada 2012

Nie najlepszy, nie najgorszy. Inny

Stało się! Resident Evil 6 zawitał na konsole już prawie 2 miesiące temu. Jako oddany fan serii wyczekiwałem tej gry, gdy nadeszły pierwsze recenzje nadal wyczekiwałem, ale euforia zamieniła się w strach przed tym co ukaże i co zrobi z całą serią jej najnowsza odsłona.

Przed zakupem długo wstrzymywałem się z zagraniem w dostępne demo, bałem się, że z jednej strony mnie rozczaruje a z drugiej, że nie będę mógł znieść tego, że jest zajebista a ja nie mam jak w nią zagrać (gdyż jest np. kurewsko droga). W końcu się przełamałem, w demo zagrałem i gdy tylko pojawiła się mocna weekendowa obniżka bez zastanowienia nabyłem nowego Residenta.

Zanim gra wyszła i okazało się, że będzie zawierać min. 3 kampanie, gdzie w każdej będą brać udział po 2 postacie, zastanawiałem się jak ja w to będę grał? Czy najpierw przejdę całą grę grając głównymi protagonistami? Czy będę przechodził każdą kampanię najpierw jedną, później drugą postacią i dopiero będę przechodził do kolejnej kampanii? W końcu padło pytanie co z co-op? Czy już za pierwszym podejściem do danej przygody będę grał z kimś, czy dopiero jak już wszystko przejdę po swojemu? Czy czegoś nie stracę grając z kimś, wiedząc już co nas czeka? Kiedy doszedłem do wniosku, że jednak gram całość jedną za drugą głównymi postaciami, wtedy padło pytanie - ale na jakim poziomie trudności? I wszystko zaczęło się od nowa...

Jak widać rozpoczęcie rozgrywki w nowego Residenta nie było dla mnie rzeczą prostą, dlaczego?
Ponieważ naprawdę lubię tę serię. Zależy mi aby zagrać każdą postacią, zobaczyć czy mają odmienne możliwości oraz jakie są przez to zmiany w rozgrywce. Zaś w części 4 i 5 tak dobrze się bawiłem, że starałem się zrobić wszystko co było tylko możliwe w obu tytułach, co skończyło się wymaksowaniem wszystkiego i wielokrotnym ale to wielokrotnym ich przejściem (Resident evil 4 kupiłem nawet po raz drugi, ponieważ w wersji którą posiadałem nie dało się wszystkiego odblokować). No cóż chyba jestem residentofilem...

Wracając do części nr 6. Na początku ładne menu z dynamiczną muzyką w tle (przypomina menu z Batman Arkham City), jednego czego mi brakowało to głosu, który po naciśnięciu "start" mówi złowieszczym głosem "RESIDENT EVIL 6" owy głos się pojawia ale tylko po obejrzeniu małego intra do samego menu. No cóż szkoda...

Jak już pisałem dostajemy 3 kampanie do wyboru i jedną do odblokowania. Postanowiłem przechodzić je w takiej kolejności w jakiej ustawili je twórcy. Na pierwszy rzut idzie więc kampania Leona gdzie powróciły utracone przez serie zombie! Ta kampania jest czymś na miarę potomka czwartej części, jest klimat, jest Leon i czasem jest troszkę strasznie (Resident ewidentnie horrorem już nie jest). Za bardzo nie mogłem się wkręcić w nowego złoczyńce z którym przyszło tu walczyć. Niestety Albert Wesker był jeden i już go z nami nie ma... Lecz za drugim razem gdy przechodziłem tą kampanię w co-opie to już mnie złapało i chciałem jak najszybciej usunąć tego potwora z powierzchni ziemi za wszystko co zrobił. Bardzo mi też spodobało się umiejscowienie, w samym centrum ataku biologicznego i początku zombie-zarazy. Super!

Kampania Chrisa również daje świetną lokalizacje, stajemy po stronie żołnierzy, pierwszej linii frontu, która tylko po wykryciu zagrożenia rusza na miejsce akcji. Nie było za bardzo takich gier gdzie moglibyśmy wcieli się w postać "żołnierza" i dążyć do powstrzymania zarazy i opanowania sytuacji. Zazwyczaj albo gra się gdy plaga rozwinęła się już na dobre i teraz trzeba spadać albo jest już wszędzie i pozostało nam tylko przetrwanie. Jako Chris mamy nie dopuścić do takiej sytuacji. Jest tu więcej akcji, raczej brak strachu, lecz element przetrwania się utrzymuje - ciągle brakuje amunicji i trzeba czasem nieźle kombinować. Więc przeciwnika nie boimy się dlatego, że jest "straszny" lecz boimy się bo jest cholernie wytrzymały a nam może nie starczyć naboi aby móc go pokonać...

Kampania Jake'a jest najbardziej najeżona akcją, jest w sumie jak film klasy B z zajebistym budżetem i przez to jest naprawdę fajna. Pojawiają się nawet małe elementy skradania oraz następca Nemesisa - Ustanak (ach te nazwy) i muszę napisać, że koleś naprawdę mi zalazł za skórę i jest on najlepszym "main villain/monster" tej części. Sama postać Jake'a jest też mały ucieleśnieniem tego co Capcom chciał zrobić po pierwszej części Residenta - w kolejnej odsłonie miało grać się postacią o nadludzkich możliwościach,  piekielnie szybką, zwiną i wytrzymałą, jako udany efekt zabawy wirusami firmy Umbrella. Na szczęście zamiast tego zrobili serie Devil May Cry i dobrze.

Na koniec kampania Ady, która wydała mi się najbardziej Residentowska, łącząca różne smaczki z każdej części serii. Po pierwsze jest się samemu, więc nie mamy partnera który nam zawsze pomoże i już przez to robi się lekko straszniej choćby dlatego, że potwory będzie nam trudniej ubijać. Jest więcej zagadek (nie jakoś super dużo), oczywiście nie są one trudne ale chociaż są. Możemy się zmierzyć i z zombie i z bardziej ruchliwymi przeciwnikami (z trzech poprzednich kampanii tylko Leon walczy z zombie reszta toczy bój z nowymi maszkarami o nazwie J'avo). Czasem mamy też ujęcia z "innych kamer", zdarza się to bardzo rzadko ale tak właśnie kiedyś grało się w tę grę.

Warto zwrócić jeszcze uwagę na naprawdę fajne i wymagające walki z bossami, które czasem mogą trwać z mniejszymi lub większymi przerwami cały rozdział danej kampanii. Naprawdę ma się satysfakcje z ubicia takiego dziada. Sami bossowie też są ciekawi i na każdego trzeba znaleźć sposób co też mnie cieszy.

Grafika jak i muzyka stoją na wysokim poziomie i jest to jak na razie najładniejszy Resident. Ma pewne mankamenty w grafice, czasem widać rażąco słabe tekstury ale nie był to dla mnie jakiś straszny problem bo reszta wygląda naprawdę bardzo dobrze więc przymykałem na to oko. 

Nowa mechanika gry bardzo mi przypadła do gustu, o wiele większa ruchliwość postaci i ich możliwości daję dużo frajdy a nie czyni z tej gry kolejnej strzelanki. Ważne jest też to, że każda kampania ma swój inny oddzielny klimat, więc zakupując nowego Residenta dostajemy parę gier w jednej, nieźle wykręconą hybrydę: survival-"horror", strzelankę za osłon, grę akcji, trochę skradania, jazdy różnymi pojazdami, no i można nawet samolotem polatać... Tu naprawdę dużo się dzieje! 

Sama fabuła nie jest jakoś powalająca ale jak dla mnie była ciekawa i po przejściu całości oraz odczytaniu większości dokumentów (możliwych do przeczytania po odnalezieniu określonych symboli w grze) wszystko staje się jaśniejsze i stoi na dobrym poziomie (pamiętajcie to Resident, a w dodatku robią go Japończycy więc dużo dziwnych bądź "tandetnych" dla nas rzeczy może się tu wydarzyć...). 

Nie jest to najlepszy Resident w serii lecz też nie najgorszy. Jest po prostu inny. Myślę, że było by lepiej gdyby seria nie nazywała by się "Resident Evil" a miała by swoją oryginalną nazwę nie używaną w stanach i Europie czyli "Biohazard". Wtedy może zamysł twórców do tego co dzieje się z serią i w jaką idzie stronę byłby bardziej widoczny. Tak jak pisałem w moich wrażenia z filmu Resident Evil: Potępienie, w nowej części nie chodzi już o strach i walkę z potworami lecz o strach przed bioterroryzmem i walkę z nim. 

W sumie mógłbym jeszcze pisać i pisać ale zakończę tutaj swój wywód. POLECAM!   

P.S. jakby kogoś interesowało jak idzie mi w RE 6 to niech kliknie tu, swoją drogą ta strona to bardzo ciekawy pomysł, brawo Capcom!



wtorek, 13 listopada 2012

Najlepszy zwiastun

Zwiastun gry - czasem przekłamany i przekombinowany. Po czasie daleko odbiega od prawdy i końcowego efektu. Lecz czasem jest to również małe dzieło, może i  trwa zazwyczaj nie więcej niż 5 minut, ale te 5 minut nie raz może doprowadzić do opadnięcia szczeny. Zapraszam więc do obejrzenie według mnie najlepszych zwiastunów do gier. Oto moje top 10:


1. Deus Ex: Human Revolution


2. Star Wars: The Old Republic


3. Assassin's Creed: Revelations


4. Wiedźmin 2: Zabójcy Królów


5. Dead Island


6. Assassin's Creed: Brotherhood


7. Batman Arkaham City


8. Mass Effect


9. Binary Domain


10. Hitman Absolution

A Wy jak sądzicie? 

środa, 7 listopada 2012

Resident Evil 6

Mimo wszelkich przeciwieństw Resident Evil 6 znalazł się w zasięgu mej ręki! Co oznacza dużo, dużo ale to naprawdę dużo w niego grania. Po pierwszym przejściu wszystkich kampanii zapewne napiszę co o tej produkcji sądzę, do tego czasu zapewne cisza! Na razie mogę napisać, że po dwóch rozdziałach gra zapowiada się naprawdę obiecująco! 


niedziela, 28 października 2012

W służbie Imperatora

Wyobraź sobie, że mamy 40 tysiąclecie, ludzkość rozprzestrzeniła się po całym kosmosie napotykając przy tym różne inne obce rasy. W tym brutalnych i agresywnych orków, pradawnych eldarów powoli odchodzących w zapomnienie, czy rój krwiożerczych bestii zwanych tyranidami i wiele wiele innych. Człowiek pod przewodnictwem boga-władcy Imperatora oczywiście nie ma zamiaru ukorzyć się przed nimi, oddać to co zdobył więc staje do walki. Najlepiej nadają się do tego Kosmiczni Marines. Wyselekcjonowani z normalnych ludzi, poddani przeróżnym genetycznym modyfikacjom, zakuci w potężne ceramiczne pancerze, żołnierze przyszłości. W grze Warhammer 40.000 Space Marine wcielasz się właśnie w jednego z nich.

Samo uniwersum 40K to czyste przeniesienie świata fantasy w daleką przyszłość gdzie ludzie mentalnie powrócili do średniowiecza. Czczą jedynego nieśmiertelnego Imperatora, inkwizycja zewsząd wypatruje herezji i zepsucia, które zsyłają bogowie chaosu z innego wymiaru oraz wciąż toczy się wojna z innymi rasami wszechświata. Niezły miks prawda?

Wszystko zaczęło się od gry bitewnej, gdzie własnoręcznie malowanymi figurkami w postaci oddziałów i jednostek gracze toczyli ze sobą potyczki lub zażarte bitwy. Następnie na komputery powstał rts Dawn of War, a z czasem Dawn of War II, który rezygnował z rozbudowy budynków itp. na rzecz rozwijania swoich oddziałów, czyli był już czymś bliższym figurkowego pierwowzoru. Wszystkie te gry darze dużym szacunkiem ponieważ są one po prostu świetne. Więc po tych wszystkich rts'ach studio THQ daje nam możliwość wcielenia się w jednego z Kosmicznych Marine z zakonu Ultramarines, Kapitana Titusa.

Titus zostaje wysłany na jedną z planet Imperium aby zabezpieczyć ważne obiekty przemysłowe zagrożone przez inwazje orków. Jako mały fan uniwersum nie mogłem się doczekać. Niestety mój zapał ochłodziły średnie recenzje tytułu ale nie łamiąc się w końcu wyruszyłem jako Ultramarine na wojnę z orkami.

Space Marine jest grą akcji skupioną na rąbaniu, siekaniu, miażdżeniu i ostrzeliwaniu hord nacierających na Ciebie orków. Niestety, ale skupia się tylko na tym. Co do końca nie jest rzeczą złą ale jednak brakuje jeszcze czegoś temu tytułowi. 

Przejście kampanii zajmuje niecałe 10 godzin więc aby za szybko jej nie skończyć postanowiłem dawkować sobie grę, trochę teraz, trochę kiedy indziej. Z czasem jednak zrozumiałem, że jeśli chcę pomimo wad tej produkcji wsiąknąć w ten świat to muszę przysiąść. To był dobry pomysł gdyż im dłużej grałem tym lepiej się bawiłem.

Fabuła jest ok, może nawet trochę lepiej, dla kogoś nie znającego uniwersum może być nawet zaskakująca. Ciężko jednak utożsamić się z Titusem i jego kompanami. Trzech małomównych olbrzymów zakutych w zbroje to nie najlepszy materiał do identyfikacji, ale i tak jest lepiej niż w Gears of War. Co do Gears... to Space Marine ma w sobie parę naleciałości z tego tytułu - wymienieni już okuci w zbroje twardziele, kamera i sposób poruszania bohatera, jest chyba nawet ten sam dźwięk przy rozpoczęciu nowego rozdziału. 

Na szczęście ta gra nie jest klonem Gears... Nie możemy się chować za osłony, co na początku mnie troszkę irytowało lecz zrozumiałem, że nie mam się co chować, bo w końcu jestem Ultramarine, wysłannikiem Imperatora i nie lękam się niczego. Świat w Space Marine jest o wiele ciekawszy aczkolwiek gra nadal nie oddaje głębi tego uniwersum. Sama fabuła oraz muzyka też stoją na wyższym poziomie, ale ta ocena może wynikać z mojej niechęci do tytułu studia Epic games.

Podsumowując, Space Marine jest produkcją na pewno dobrą, widać, że THQ musiało chyba tę grę oddawać w pośpiechu ponieważ czuje się, że czegoś jej jeszcze brakuje. Jeśli zaś masz ochotę choć troszkę poznać ciekawe i pokręcone uniwersum Warhammer'a 40.000 a i siekanie jak i strzelanie nie jest Ci obce, to polecam tę produkcje.

poniedziałek, 8 października 2012

Walka z zombie, walką z terroryzmem


W uniwersum serii Resident Evil walka z zombie, bądź nosicielami plagi (pasożytów) zmieniła się w walkę z globalnym terroryzmem i nielegalnym używaniem B.B.O. (Broń Biologiczno Organiczna) Najnowszy film Capcomu – Potępienie, w pewny sposób podkreśla właśnie ten wątek do którego seria najwyraźniej nieustępliwie dąży.

Resident Evil: Potępienie to nowa pełnometrażowa animacja komputerowa, która bazuje na  słynnej serii gier Capocomu (czyli specjalnie nie ma nic wspólnego z dziwnymi i nieudanymi filmami Paula W.S. Andersona). Po dobry odbiorze części poprzedniej, czyli Degeneracji  jako fan gry wypatrywałem tej produkcji już od jakiegoś czasu.
Potępienie jest na swój sposób pewnym przedsmakiem najnowszej części gry już z numerem sześć w tytule. Tak jak seria gier zaczęła mocno odbiegać od klimatu survival horror (co zapoczątkowała czwarta odsłona gry, a piąta definitywnie potwierdziła), tak film stawia bardziej na akcje niż na strach.


Fabuła nie jest mistrzowska, mogę powiedzieć, że jest ok. Aczkolwiek to co widzimy na ekranie jest ważne dla fabuły całej serii. W nowym filmie Capcomu powtarza się sytuacja z piątej części gry, gdzie na terenie Afryki ktoś rozprzestrzeniał B.B.O.  W wypadku piątki były to pasożyty, które po znalezieniu się w nosicielu zmieniały go w krwiożerczą bestie. W Potępieniu, niektóre pasożyty dają możliwość kontrolowania innych B.B.O. Urzeczywistnia się pewien zamysł z  pierwszej części gry, wirus który zmienił ludzi w zombie, był efektem badań nad bronią biologiczną oraz próbami usprawnienia człowieka. Teraz tego typu rzeczy trafiają na czarny rynek i są rozsiane po całym świecie. Przez co każdy może mieć do nich dostęp. Strach przed zombie zamieniamy na strach przed globalnym biologicznym terroryzmem.

Animacja stoi na wysokim poziomie i cieszy oko, a sceny akcji są naprawdę dobre. Fajnie się taki film ogląda na pewno dlatego, że takich pełnometrażowych produkcji jest niewiele, nie licząc wspomnianej Degeneracji, mamy jeszcze Final Fantasy z 2001, które gorąco polecam oraz Final Fantasy VII: Advent Children z 2005, ale to już raczej tylko dla fanów. W Potępieniu znajdziemy to wszystko czym charakteryzuje się seria: konspiracja, tajne laboratoria, różne zastosowania B.B.O. i ich możliwości oraz zarażony – przyjaciel czy wróg? 

Niestety produkcja Capcomu jest filmem bardziej dla fanów gry, którzy mogą przez około 100 minut oglądać swoich mniej lub bardziej ulubionych bohaterów w akcji. Postronny obserwator przejdzie koło tej produkcji raczej obojętnie. Tak czy inaczej jeśli poszukujesz nie ambitnego kina akcji, fajnej animacji wypełnionej walką z przeróżnymi monstrami, to ten film jest dla Ciebie.

sobota, 6 października 2012

Wspomnienie z wakacji – Skyrim

Jako fan Morrowinda a w sumie bardziej Obliviona długo trzymałem w sobie chęć zagrania w kolejną część The Elder Scrolls. Gdy w większości wszyscy ochłonęli z gorączki wywołanej przybyciem smoków, schowali już oręż do swych kufrów, a historie o swoich wyczynach opowiadali już tylko przy cieple i dźwiękach strzelającego kominka. Wtedy właśnie nadszedł czas na mnie. W końcu trafiłem do upragnionego Skyrim!

Gdy podglądałem jak Głupia Kaśka tworzy swą postać, jakie możliwości daje edytor i sama gra, od razu wiedziałem kim ma być moja postać. Tak w mojej głowie powstał Szept. Mroczny elf o oczach ślepca, długich postrzępionych włosach i srogiej twarzy. Na pierwszy rzut oka widać, że nie jedno przeszedł. Zakładałem, że będzie biegał okuty w ciężką zbroje dzierżąc dwa miecze w dłoniach. W sumie tak skończył ale po drodze do wyzwolenia Skyrim bywało różnie. Był moment gdy parał się magią odkrywszy jej potęgę oraz zakradał się do wrogów aby po cichu przeprowadzić ich na drugą stronę.

Wracając do gry, jak dla mnie jest to najlepsza część z The Elder Scrolls w jakie grałem. Pierwsze co przychodzi mi do głowy to świetna oprawa dźwiękowa oraz język smoków wymyślony na potrzeby gry. O grafice nie ma co pisać bo ta stoi na wysokim poziomie ale te krajobrazy, animacje nieba, zorze polarne i wiele innych elementów samego świata, przyrody, która ciągle ulega zmianie w połączeniu z piękną muzyką, był dla mnie majstersztykiem. W Oblivionie też wyglądało to ładnie, szczególnie w Shivering Island gdzie gama i nasycenie kolorów czasem zabierała dech w piersiach. W Skyrim zaś zwykłe widoki są w stanie ukraść Ci chwilę. To zdumiewające, że przemierzając krainę, szykując się do kolejnej walki, gra samą swoją oprawą wizualno – dźwiękową jest w stanie zatrzymać Cię na moment, a z twoich ust wydobywa się ledwo słyszalne wow… Szczególnie zachwycają podziemia, ruiny pradawnego miasta dunmerów, do którego możemy się dostać poprzez różne pozostałości i szyby rozsiane po całej krainie. Trafienie tam i eksplorowanie tego przedziwnego innego i zapomnianego świata było dla mnie prawdziwą przygodą:

- oglądamy od 0.39.


Kolejną ważną rzeczą jest design tego świata, oręż, zbroje i wszelkie stroje dostępne w grze robiły na mnie duże wrażenie. Zapewne to dlatego, że zdobywanie nowego ekwipunku w grach cRPG jest dla mnie jedną z ważniejszych rzeczy, która pcha mnie do przodu, a w Skyrim każdy kolejny typ uzbrojenia był coraz ciekawszy pod względem wyglądu.

Walka, w porównaniu do poprzednich części jest zdecydowanie ciekawsza. Ponieważ latałem z dwoma mieczami nie mogłem walczyć w typowy dla The Elder Scrolls sposób, czyli cios, blok, cios, blok, musiałem za to biegać i używać ciągłej kombinacji magii i miecza aby pokonać przeciwnika (zaznaczam, że grałem na wyższym poziomie trudności). Oczywiście system walki nie jest idealny, czy jakiś strasznie dynamiczny, ale nie jest zły i jak na taką produkcje daje radę. Szczególnie magia daje radę, możliwość rzucania dwóch oddzielnych czarów na raz, lub tworzenie potężniejszych wersji poprzez łączenie ich. Najbardziej podobało mi się jakie walka daje możliwości. Jestem w stanie wysłać w przeciwnika ognistą kulę niczym kamehameha w Dragon Ball po czym wyciągnąć dwa miecze i rzucić się na przeciwnika, gdy walka idzie nie po myśli, szybko uciec, zamienić się w wilkołaka i wrócić aby rozszarpać wrogów na kawałeczki, w ostateczności użyć smoczego okrzyku, który przyzwie burze rażącą piorunami wszelkich przeciwników w moim otoczeniu. Jak dla mnie geniusz.

Mocną stroną tej gry jest przede wszystkim ten cudowny świat w którym można bytować i wpływać na jego losy. Po ponad 70 godzinach gry wiem, że to jeszcze nie koniec, że powrócę do Skyrim, gdzie czeka na mnie wiele przygód...

poniedziałek, 25 czerwca 2012

I'm Batman

Stało się! Nic nie mogę na to poradzić! Jak trucizna dostał się do mojego krwioobiegu. Przejmuje kontrolę nad moimi myślami i czynami. Przeobrażam się. To On. Nie, to Ja. Staram się walczyć, zachować resztki zdrowego rozsądku. Przegrywam. Przemiana została dokonana. I’m Batman.

Zaraza, której stałem się ofiarą przyszła wraz z grą Batman Arkham Asylum, stopień zarażenia wzrósł gdy jako Batman bądź Catwoman przemierzałem Arkham City. Co mnie zaskoczyło, apogeum przyszło wraz z ukończeniem głównego wątku przygód Mrocznego Rycerza.  Ale wróćmy do początku.

Oczywiście cała fascynacja Batmanem zaczęła się już wcześniej, w latach dziecięcych ale rozwinęła się znacząco dzięki wyżej wymienionym grom.  Wiem, że obie pozycje do najnowszych nie należą, lecz dopiero niedawno miałem przyjemność móc w nie zagrać. Pierwsza część bywa ponura, przez co dobrze oddaje klimat wyspy szaleńców, druga część kojarzy mi się z takimi słowami jak desperacja i bezsilność.

Dzięki obu tytułom Batman stał mi się o wiele bliższy. Zrozumiałem również jak bardzo jest on postacią tragiczną – chce doprowadzić swoich przeciwników przed oblicze sprawiedliwości, nie zabić ich. Powoduje to, że tamci jak tylko znajdą się w więzieniu  ponownie uciekają  aby oddać się szaleństwu i rozbojom. Dlaczego Batman nie zabija? Ogólnie jest to temat na nie jedną porządną pracę ale myślę, że wynika to z mocnego poczucia moralności oraz sprawiedliwości. Nie może zniżyć się do poziomu złoczyńców z którymi walczy i po prostu ich zabić. Dlaczego oddaje ich w ręce władzy?  Robi tak raz za razem aby dać im szansę na odkupienie oraz aby to władza, ludzie, społeczeństwo osądziło o ich losie. Ponieważ, jeśli byłby samemu sprawiedliwym, przestałby nim tak naprawdę być.

Wracając do gier to zacznę od wizyty w przytułku założonym przez Amadeusza Arkhama, goszczącego najwybitniejszych kryminalistów miasta Gotham.  Przeżycie przygody na wyspie opanowanej przez rebelie Jokera było czystą przyjemnością. Walka była czymś nowym i widowiskowym. Skradanie i eliminacja przeciwników również wprowadzało pewna innowacje, za sprawą trybu detektywa zmieniającego postrzeganie otoczenia przez Batmana (obecnie coraz częściej wykorzystywanego w innych produkcjach). Eksploracja była zaś dla mnie powrotem do starych gier TPP np. takich jak Soul Reaver. Tam również mieliśmy otwarty świat, gdzie po zdobyciu nowej mocy powracaliśmy raz za razem do poprzednich lokacji aby poodkrywać różne sekrety lub zrobić postęp w fabule, dostając się do wcześniej niedostępnych lokacji.  Elementy rpg, czyli punkty doświadczenia i rozwój Mrocznego Rycerza też się sprawdzają tym bardziej, że za każdą czynność (czy to walka, eliminacja, czy eksploracja) jesteśmy nagradzani kolejną pulą punktów.

Byłem zachwycony, dzięki Arkham Asylum mogłem wcielić się w Batmana, wsiąknąć w świat Gotham stworzony przez DC, lepiej poznać występujące w nim postacie bądź odkryć nowe, wcześniej mi nieznane. Po prostu porządnie się wkręcić. Był też taki moment, że pod wpływem gazu Stracha na Wróble myślałem, że nie tyle co Batman ale, że to Ja zwariowałem.

Wizyta w „mieście” Arkham zarządzanym prze Hugo Strange’a podniosła poprzeczkę jeszcze wyżej. Teraz mamy do dyspozycji całą dzielnicę wielokrotnie przekraczającą wielkością  wyspę z pierwszej części. Walcząc lub skradając się mamy jeszcze większy wachlarz możliwości. Zaczynamy jako Bruce, co jest kolejnym smaczkiem. Od początku mamy dostęp do prawie wszystkich gadżetów z Asylum (z czasem oczywiście zdobywamy nowe, jeszcze bardziej urozmaicające rozgrywkę). Doszli kolejny złoczyńcy tacy jak Pingwin czy Dwie Twarze. W Arkham City oprócz pozyskiwania informacji na temat różnych postaci, odkrywamy również kulisy powstania samego „miasta” jak i częściową historię Gotham oraz konfliktów między coraz to jego barwniejszymi mieszkańcami.


Po tym jak Wayne przyodział już strój Batmana miałem całe miasto do dyspozycji. Pomyślałem – ile jest tutaj do roboty! Z początku się nawet przeraziłem, te wszystkie zagadki, trofea, misje poboczne, jak ja to wszystko ogarnę? Do tego dochodzi jeszcze główny wątek, postać Kobiety Kota (którą granie to czysta poezja) oraz kampanie Człowieka Zagadki. Lecz strach szybko zastąpiła euforia. Wiedziałem, że Arkham City to gra na dłuższy okres czasu i cieszyło mnie to niezmiernie.

Uważam, że obie pozycje zasługują na swoje miano „gier roku” , a same pochlebne recenzje nie są przesadzone, gdyż są to gry wyborne. Najlepiej zagrać w nie po kolei, aby w drugiej części nie zagubić się w ogromie możliwości. Chciałbym tylko zwrócić uwagę na ścieżkę dźwiękową do Arkham City, która moim zdaniem jest świetna i wciąż krąży po mojej głowie, a w szczególności główny motyw, który mnie miażdży:


No cóż, kończę dzielić się moimi myślami i fascynacją (trochę mi ulżyło), idę do Bat – jaskini, przyodziewam strój Mrocznego Rycerza i wracam do Arkham City. I’m Batman.

niedziela, 13 maja 2012

Mass Effect i teoria indoktrynacji

W wielu komentarzach a propos zakończenia Mass Effect 3 padało to sformułowanie - Teoria indoktrynacji. Jakoś nie specjalnie mnie to interesowało ponieważ byłem zadowolony z zakończenia sagi, aczkolwiek pojawił się w sieci film podsumowujący większość rzeczy w sprawie Sheparda i indoktrynacji. W końcu znalazłem trochę czasu (prawie 1,5h) i aby zaspokoić pobudzoną ciekawość obejrzałem efekt  pracy CleverNoob'a. Zamieszczam go poniżej:


Oczywiście aby go oglądnąć i połapać się o co chodzi, trzeba niestety przejść całą sagę. Tym co nie widzieli tego dokumentu, gorąco go polecam! Ja osobiście nie zgadzam się z pewnymi rzeczami o jakich mowa w filmie aczkolwiek jest to ciekawy punkt widzenia.
Wnioski do jakich dochodzę po obejrzeniu:
- Jeśli teoria indoktrynacji się sprawdzi to zakończenie Mass Effect jest GENIALNE i chyba nic nie będzie w stanie go przebić.
- Jeśli nie, to nadal jest to dobre zakończenie aczkolwiek z dużą ilością większych lub mniejszych błędów różnego rodzaju.
- Lub po prostu zakończenie jest chujowe.
- Zaczynam również żałować zmianę z czerwonego zakończenia na zielone...

Pozostało czekać na DLC, które sprawę nam wyjaśni.
Peace.

piątek, 4 maja 2012

Mój Komandor Shepard cz. III


Oj dużo spoilerów, dużo!

Jack Shepard zawieszony w służbie! Za branie bezpośredni udział w zniszczeniu systemu Bathak Jack jak i Normandia zostali uziemieni. Niestety Shepard mgliście a nawet w ogóle nie pamiętał tamtych wydarzeń. Nie wiedział co mogło być tego przyczyną – szok, może usterka lub chwilowe anomalie jego wszczepów, które wpakował w niego Cerberus.  Wykluczony z czynnej służby Jack przybrał trochę na masie. Zapuścił również włosy a jego oczy stały się szare – możliwy efekt uboczny implantów ułatwiających snajperowi celowanie. Pozostał na Ziemi i wyczekiwał nieuniknionego…


Żniwiarze zaatakowali! Wraz z Admirałem Andersonem udało się Shepardowi przedostać do Normandii. Wiedział, że musi opuścić ziemie i jak najszybciej zgromadzić flotę zdolną odeprzeć śmiertelnego wroga. Niestety widok jego ojczystej planety dosłownie rozrywanej na strzępy  był nie do zniesienia. Bycie świadkiem masakry cywili, a w szczególności śmierci chłopca, którego wcześniej próbował uratować, pozostawiło w nim szramę, która zapewne nigdy się nie zagoi.

Najpierw ruszył na Marsa celem odszukania nowych proteańskich danych, które mogą pomóc w walce ze Żniwiarzami: niestety, marsjańskie Archiwa nie odpowiadały na wezwania. Na powierzchnie ruszył z dawnym kompanem Keidanem Alenko i nowo poznanym żołnierzem przymierza Jamesem Vegą, któremu Jack nie do końca ufał. Docierając do archiwum okazało się, że za ciszę radiową odpowiada Cerberus. Shepard nigdy nie popierał tej organizacji, mimo tego, że go wskrzesili. Zastanawiał się tylko, czy aby Człowiek Iluzja nie podzielił losu Sarena. Po odbiciu placówki, zyskał kolejnego członka załogi, oddaną przyjaciółkę Liarę T'Soni.


Aby móc stworzyć swoją flotę Jack na polecenie Rady rusza na Palaven aby wydostać stamtąd Prymarchę Fedoriana. Na księżycu Palavenu spotyka kolejnego starego przyjaciela Garrusa, niestety Prymarcha zginął lecz jego następca zgodził się pomóc Shepardowi o ile przekona Krogan do pomocy w ochronie ojczystej planety.

Sur’Kesh było kolejnym ich przystankiem. Tam Salarianie w swojej tajniej placówce przetrzymywali krogankę odporną na genofagium. Na Sur’Kesh poleciał też Wrex, który nie mógł wybaczyć Shepardowi, że ten zniszczył wyniki badań jakim była poddana kroganka. Jack wiedział, że granica pomiędzy wrogiem a przyjacielem zaczyna się pomiędzy nimi zacierać, jednak czuł, że to co zrobił było dobrą decyzją.

Po uratowaniu kroganki Ewy przed Cerberusem Normandia wylądowała na Tuchankce. Wrex zgodził się pomóc turianom o ile Shepard wyleczy jego lud z genofagium, z pomocą Mordina mającego pod ręką Ewę było to możliwe. W drodze do miejsca rozprzestrzenienia szczepionki Jack wyjawił, iż odrzucił propozycje salarianki zasiadającej w Radzie aby oszukać krogan i zdobyć wsparcie salariańskiej floty. Misja powiodła się lecz musieli zapłacić za to wysoką cenę – życie Mordina i Ewy.

Po odbiciu Cytadeli z rąk Cerberusa, Jack bez wahania zastrzelił ambasadora Udine, który zdradził radę. Poznał też nowego wroga Kai Lenga – wysłannika Człowieka Iluzji, który ranił już i tak śmiertelnie chorego Thane’a. Niedługo po tym Thane, oddany przyjaciel Jacka odszedł. Shepard czuł, że ze stanem jego psychiki jest coraz gorzej, nie wiedział czy wytrwa do końca. Sny, w których widział owego chłopcu, którego nie zdołał uratować tylko pogarszały sytuacje.

Zanim dotarł do końca swej drogi Jack pogodził ze sobą skłócone rasy i przekonał do wspólnej walki ze żniwiarzami. Był świadkiem wielu heroicznych poświęceń jak i strasznej i bezlitosnej przewagi żniwiarzy. Powstrzymał Samarę od samobójstwa, pomógł Jack i jej uczniom uciec przed Cerberusem. Towarzyszył Mirandzie podczas poszukiwań siostry, oraz był przy niej gdy zabiła swego ojca. Spotkał również Jacoba, walczącego obecnie z ludźmi Człowieka Iluzji - Normandia pomogła wydostać się byłym pracownikom Cerberusa z obleganej placówki. Myślał, że był świadkiem śmierci Grunt’a – na szczęście nie tak łatwo zabić tego skurczybyka.  Znów mógł być z ukochaną Tali, której pomógł odzyskać rodzinną Plantę oraz zawrzeć pokój z Gethami. Aby było to możliwe Legion musiał poświęcić swoją jednostkową świadomość. Dowiedział się również, że Cytadela nadal skrywa niejedną tajemnicę…


W kwaterze głównej Cerberusa nie złapał Człowieka Iluzji, dowiedział się za to o jego ciągłych manipulacjach Shepardem aby ten tańczył jak mu się zagra. Bez żadnej litości zabił Kai Lenga. Flota, którą udało mu się zebrać ruszyła do walki o Ziemie.  Niestety to nie wystarczało. Aby pokonać żniwiarzy trzeba było połączyć Cytadelę, która wpadła w ręce wroga, z Tyglem – tajemniczą konstrukcja mająca powstrzymać mordercze maszyny i ich cykl zbiorów.

Poprzez Kanał, który utworzyli najeźdźcy pomiędzy Londynem a Cytadelą, ciężko ranny Shepard wraz z Andersonem znalazł się na Cytadeli. Była tam z nimi jeszcze jedna osoba – Człowiek Iluzja, obawy Jack’a się potwierdziły - Iluzja był indoktrynowany. Pchany szaleńczą wizja, iż jest w stanie przejąć kontrolę nad żniwiarzami chciał zabić obu żołnierzy przymierza.  Człowiek Iluzja zginął od kuli Sheparda, któremu udało wyrwać się spod jego kontroli za pomocą której szaleniec zmusił Komandora aby ten strzelił do swego towarzysza.

     
Co stało się potem? Niewiadomo. Admirał Hackett potwierdza, że zaraz po śmierci Andersona łączność z Shepardem została przerwana. Niedługo potem z Cytadeli wystrzeliła fala zielonego światła, która pochłonęła galaktykę. Rozpoczęła się zupełnie nowa era w historii Wszechświata…

Pytania:
- Czy twój/twoja Shepard zmieniła się w obliczu wojny? 
- Wciąż był/była renegatem lub idealistą?
- Jaki kolor ujrzał/ujrzała na końcu? 


piątek, 20 kwietnia 2012

Wiedźmin wiedźminowi nierówny


Alchemia, magia, stal i srebro. Kocie oczy, nadludzka siła i zwinności oraz mistrzostwo fechtunku. No a przede wszystkim bezpłodność. Czy życie zabójcy potworów nie jest ekscytujące? Czy bycie wiedźminem to nie jest to? No pewnie, że jest ale nie zawsze tak myślałem…
     
     

Moje pierwsze spotkanie z Geraltem miało miejsce w legnickim empiku gdy miałem lat bodajże 11.  Stało się tak, iż mama bardzo chciała żebym czytał a ponieważ książki jakie mieliśmy w domu jakoś mnie do tego nie zachęcały to pomyślała, że kupi mi coś w moim guście.
     
Po konsultacjach z ekspedientem wybrali dla mnie książki o wiedźminie. Jak dla mnie pierwsze słyszę ale myślę - ok. Mama była tak szczęśliwa, ze od razu dwa tomy kupiła – Miecz przeznaczenia i Krew elfów.
     
Czytałem więc przygody Geralta, a ponieważ nie szczędzono tam na przekleństwach i od czasu do czasu na erotyce to było fajnie. Niestety nie udało mi się ukończyć Miecza przeznaczenia, gdyż w niedalekiej przyszłości od jego zakupu dostałem Władce Pierścieni, który mnie pochłoną. 
     
Kolejną próbę podjąłem będąc jeszcze w liceum.  Pracują w wakacje w winiarni, gdzie nie było zbyt dużo klientów czas mijał mi na czytaniu. Gdy nie miałem już co czytać sięgnąłem po wiedźmina. Pomyślałem, że może jest jednak coś w tej książce zajebistego, że ludzie się tak nią jarają, że może czegoś nie załapałem, coś mnie ominęło.
     
Niestety pomimo starszego już wieku, ponownie proza Andrzeja Sapkowskiego nie pociągnęła mnie za sobą. Ja nie mogłem „tego czegoś” w wiedźmińskiej sadze po prostu nie mogłem znaleźć. Może byłem uprzedzony… Bardzo możliwe.
     
Wychodzi więc polska gra o Geralcie z Rivii pt. Wiedźmin i przechodzę koło niej obojętnie, po drugie nie miałem wtedy nawet sprzętu aby móc w nią zagrać. Wychodzi część druga i sytuacja się powtarza. Zbliża się premiera na xbox’a i natrafiam na trailer, a właściwie na nowe intro do gry i odpadam, to już jest koniec.
   
     
To jest coś po prostu boskiego - świetne, dynamiczne, trzymające w napięciu, budzące emocje, geniusz proszę państwa, geniusz!  Jedno z lepszych rozpoczęć gry jakie w życiu widziałem (no nie licząc filmików blizzarda ale to już inny temat). Animacja światowej klasy!
     
Później przychodzą kolejne trailery odsłaniające rozgrywkę i jestem już pewien, że muszę mieć tę grę. Po drugie cena max 130zł, nowa gra na konsole w Polsce za niecałe 130zł? Mistrz! Do tego dochodzi soundtrack, mapa, poradnik, porządna instrukcja – WOW!
     
Myślę więc skoro tak bardzo chcę dwójki to czemu by się jedynką nie zainteresować i wiedzieć co i jak. Zatem zdobywszy grę Wiedźmin edycja rozszerzona, odpalam ją i BAM! Intro ma ponad 7 minut i ogląda się je jak film. Super! W dodatku jest dobrze zrobione i ciekawe.
     

     
Gra, co mnie pozytywnie zaskoczyło, jest świetna i na pewno pod względem fabuły i jej rozegrania bije na łeb choćby obydwie gry z serii Dragon Age. Moje decyzje naprawdę mają znaczenie! Choćby małe i z pozoru nie ważne, odbijają się na świecie gry! Sam świat – flora i fauna, miasta i wioski, mimo iż grałem na średnich ustawieniach, robią wrażenie. No wybaczcie ale w jakiej grze przechodnie chowają się pod dach kiedy pada i narzekają na pogodę?
     
Oczywiście gra ma również parę mankamentów np. totalna niezgodność ruchu ust bohaterów z głosem, ale można się z nimi oswoić i cieszyć, że polska gra naprawdę może być zajebista. A i zakończenie całej przygody – outro, również trzyma w napięciu i intrygując zachęca do dalszej gry.
     
Patrząc na takie rodzime produkcje jak Wiedźmin i Wiedźmin 2 po prostu serce rośnie - a jednak da się robić w Polsce gry na światowym poziomie i ekipa z CD projekt red w sumie wraz z premierą na xboxa, udowadnia to po raz trzeci.
     
Czekam więc z niecierpliwością, aż położę swe łapska na xbox’owym wiedźminie (hmm trochę dziwnie to brzmi…) i na pewno polecam grę w część pierwszą wszystkim, którzy jeszcze nie grali! Jak dla mnie wiedźmin wiedźminowi nierówny, wolę tego cyfrowego, ale kto wie, może sięgnę ponownie po książkę? 

Pytanie do fanów książki:
- Czy jako fani jesteście zadowolenie z tych gier?